Wylądowaliśmy na lotnisku o piątej rano. Odprawa zajęła nam blisko 2 godziny, bo zostaliśmy z Maćkiem dokładnie przepytani, przesłuchani i sprawdzeni, czy przypadkiem nie jesteśmy zaangażowani w konflikt wojenny pomiędzy Syrią i Izraelem, na szczęście wypuszczono nas wolno, w dodatku... z propozycją nie wbijania do paszportu pieczątki izraelskiej. Hurra!!! Nie będę musiała wymieniać paszportu przy kolejnej wizycie w kraju arabskim:)
Tel Aviw budził się wraz z nami, gdy wędrowaliśmy przez miasto na miejską plażę. Było cicho, ciepło, wietrznie... Na plaży popływaliśmy, pobiegaliśmy i poćwiczyliśmy jogę. Jak cała rzesza Izraelczyków, którzy właśnie w tym celu o poranku docierają na plażę...
Cudnie tutaj! Nie spodziewałam się, że na miejskiej plaży o poranku może być tak fajnie...
Po południu, spacerem po piaszczystej plaży powędrowaliśmy do Jaffa, starego miasta, do którego został dobudowany Tel Awiv...
Powoli przyzwyczajamy się do hebrajskich liter, choć jak się okazuje - w Izraelu wszyscy mówią po angielsku. To odmiana po Syrii, gdzie z trudem porozumiewaliśmy się albo za pomocą słownika ang-arabskiego albo za pomocą rąk i uśmiechów...