Ten rejon Syrii zrobił na mnie duże wrażenie. Wreszcie spotykaliśmy tradycyjnie ubranych Beduinów, którzy praktycznie nie mówili po angielsku i kobiety w burkach, trzymające się na uboczu. W małych miejscowościach łatwo było trafić na wyjątkową życzliwość ludzi, a także obserwować ich codzienne życie. Gdy chcieliśmy gdzieś dotrzeć samochody bardzo często same się zatrzymywały i pytano nas, czy potrzebujemy gdzieś podjechać. Niektóre z wiosek są zbudowane na pustyni, z dala od gwaru miast. Po drodze do ruin zamku, który chcieliśmy odwiedzić trafiamy na lokalne targowisko i... stado owiec, które przecina nam drogę. W tym rejonie czas płynie jakby wolniej, wyznaczany przez wschody i zachody słońca a nie cele i zegarki. Warto po prostu powłóczyć się po tych małych wioskach i miasteczkach i zobaczyć, jak tak naprawdę tam jest, jak żyją ludzie, jacy są, co robią i jak się zachowują...
To też taki rejon Syrii w którym niewiele jest hoteli, za to często można spotkać się z gościnnością Syryjczyków, którzy zapraszają turystów na nocleg do swoich domów.
To w tym rejonie najbardziej przydały nam się podstawowe słówka arabskie, które z trudem wcześniej opanowaliśmy.
Maciek np jednego wieczora został wezwany przez naszego gospodarza na poważną rozmowę, ale ze słownikiem:). Jak się okazało, mężczyźni postanowili ustalić z nim zasady naszego zamążpójcia. Maciek stanął na wysokości zadania i za pomocą podręcznego słownika angielsko-arabskiego wytłumaczył wolnym braciom naszego gospodarza, że Ola i ja mamy swoich narzeczonych, tylko zostali w Polsce, a my podróżujemy z nim, bo jest naszym kuzynem. Dosyć karkołomna do zrozumienia historia wymyślona na potrzeby chwili, no ale dzięki niej (no i zdolnościom negocjacyjnym Maćka) wróciłyśmy do Europy w stanie wolnym...;)