Welcome to India - powiedzial nasz fantastyczny taksowkarz i wywiozl nas nastepnie prościutko z lotniska - nie wiadomo gdzie! Czyli... zgodnie z planem i wszelkimi opowiesciami wyczytanymi w sieci o tym, jak to turyści od razu, w środku nocy są zawożeni nie-wiadomo-gdzie. My konkretnie wylądowaliśmy w jakiejś bocznej, cichej uliczce Delhi, pod niejakim Tourist Information Office, gdzie mielismy “dowiedziec sie”, jak dojechac do naszego hotelu. Taka przynajmniej była wersja naszego uroczego taksówkarza.
Oczywiscie byla to bzdura i nasz taksowkarz chcial nas zawiezc do swojego znajomego, a następnie sprzedać nam nocleg w swoim hotelu. Jednak Tomek szybko zalapal “hinduskie metody przekonywania” (sciemniania) i powiedzial, ze w hotelu, do ktorego chcielismy dojechac, czeka na nas znajoma - i tutaj z powazna mina dodal, ze ta znajoma nazywa się... - tutaj podał moje nazwisko :) Ja w tym czasie siedzialam dzielnie w samochodzie naszego taksowkarza pilnujac bagazy. Wobec takich argumentow zostalismy odwiezieni do wlasciwego hotelu, a po drodze “uratowalismy” lekko juz przerazona parke Hiszpanow z rak rownie “uczciwego” taksowkarza jak nasz, ktory wozil ich pewnie po calym Delhi, twierdzac, ze nie zna drogi do hotelu. No, ale jak to nasz taxi driver powiedzial: “W Indiach najwazniejszy jest usmiech”, w zwiazku z czym z usmiechem i zlosliwa satysfakcja zabralismy wyzej wymienionych Hiszpanow do naszego hotelu, gdzie przy okazji wynegocjowalismy na wstepie znizke, a Tomek zdobyl swieze przescieradla. Aha, z hotelu wynosimy sie jutro, bo warunki sa… hmm… nieco inne niz w ofercie. No, mocno nieco inne:)
Wlasnie jestesmy po nocnym spacerze po Main Bazaar, widzieliśmy juz krowy (ale spaly, bo jest trzecia w nocy :)) i mamy wizytowke od kolejnego - tym razem (jak sam o sobie twierdzi) uczciwego taksowkarza. Welcome to India :) - nic dodac, nic ujać.
Zostajemy w Delhi dobę, zamierzamy trochę pozwiedzać i się zaaklimatyzować w Indiach. Potem jedziemy na północ, najpierw Amristar, McLeod Ganj, może Manali... (zobaczymy:))