Tybetańskie momo
McLeod Ganj. Był późny wieczór, a my spacerowaliśmy po uliczkach tego tybetańskiego miasteczka w Indiach. Na ulicy uśmiechnięta Tybetanka sprzedawała prosto z buchającego parą garnka momos, czyli tradycyjne tybetańskie niby-pierożki z różnym nadzieniem. Urocza kucharka uśmiechała się, podawała swoje specjały na jednorazowych talerzykach z dodatkiem ostrego sosu.
Nie znam nawet jej imienia, a to właśnie ona przypomina mi najbardziej atmosferę McLeod Ganj, które odwiedziliśmy w trakcie nauk Dalai Lamy. Całe miasteczko było pełne buddyjskich mnichów i ludzi z całego świata przybyłych licznie na nauki Jego Świątobliwości, a jednak uliczki były spokojne, ludzie uśmiechnięci - a wieczór ciepły. Podziękowaliśmy za wspaniałe momos tradycyjnym: Namaste!
Kolejnego dnia odwiedziliśmy świątynię, w której nauczał Dalai Lama. Wszędzie panowała bardzo przyjazna atmosfera, nawet w kolejce po pozwolenia, które były wymagane do uczestnictwa w naukach. Wokół nas było wielu mnichów, ludzi, którzy nieśli ze sobą święte teksty albo zeszyty, w których notowali słowa Jego Świątobliwości. Nie można było zobaczyć Dalai Lamy, lecz jego głos był dobrze słyszalny z głośników rozstawionych na placu, gdzie siedzieli wierni.
Pierwszą część wysłuchałam w języku tybetańskim - nie po to, by zrozumieć, lecz bardziej po to, by poczuć atmosferę tego miejsca. Potem wybraliśmy się pustą, zalesioną ścieżką na spacer wokół wzgórza, na którym stoi świątynia. Wszędzie wisiały dobrze rozpoznawalne buddyjskie chorągiewki ze świętymi tekstami, które wiesza się po to, by buddyzm rozprzestrzeniał się z każdym powiewem wiatru na cały świat. Czasem zakręciliśmy młynkiem modlitewnym, co symbolizuje przeczytanie i zrozumienie wszystkich tekstów na nim się znajdujących. A po spacerze w uroczej kafejce zjedliśmy tradycyjną tukhpę i chowmein, które podał nam uroczo mylący zamówienia Tybetańczyk.
Z gościnnością i otwartością tego narodu spotkaliśmy się ponownie na trekkingu w Himalajach, gdzie kierowani intuicją Tomka zeszliśmy nieco ze szlaku, by odwiedzić Kagbeni - ostatnią wioskę przed Górnym Mustangiem, do którego turystyczne wejście jest możliwe tylko na 10 dni, i to dopiero po uiszczeniu opłaty 70 USD za dzień! Ta wyglądająca na średniowieczną, mała wioska zlokalizowana jest w dolinie rzeki, z widokiem na wielkie, dostojne góry. Kagbeni zamieszkana jest przez około 600 Tybetańczykow, którzy nie tylko prowadzą hoteliki, lodge i guesthouse`y dla trekkersów, ale także normalnie żyją, uprawiaja rolę, uczą się i pracują na wysokości 2800m n.p.m.
W Kagbeni nikt nas nie zaczepiał, próbując sprzedać pamiątki - co było dla nas niejaką nowością. W naszym hoteliku przywitała nas za to uśmiechnięta Tybetanka, która przygotowywała przepyszne, domowej roboty potrawy i z radością witała każdego gościa. Każdy posiłek podawała z uśmiechem i spokojem, czasem niosąc równocześnie na rękach swoje 6-miesięczne dziecko. Jej mąż z zawadiackim humorem dopytywał o szczegóły wyprawy, żartował i pilnował, by wszyscy goście dobrze się czuli. Gdy gasł prąd, ich córka zapalała świece, a goście zbierali się w jadalni, gdzie można było się rozkoszować spokojną, domową atmosferą. Gdy rozmawialiśmy z gospodynią po kolacji, spytała nas, czy nasz kraj różni się od tego, co jest u nich. A na nasze pytanie, jak jest w tym tajemniczym Górnym Mustangu, odparła z rozbrajającą szczerością: Tak jak tutaj. Na odchodne zawiązała nam na szyjach chusty symbolizujące życzenia szczęścia w podróży.
O kilka godzin marszu dalej od Kagbeni - i ponad tysiąc metrów wyżej - znajduje się święte miejsce pielgrzymkowe, a zarazem główny cel naszego trekkingu, czyli Muktinath. Muktinath znajduje się na ok. 3850m n.p.m., więc droga trwa długo i jest męcząca. Ale to tam zmierzają pielgrzymi zarówno wyznania buddyjskiego, jak i hinduskiego, by złożyć swoje ofiary w obydwu świątyniach, bez względu na wyznanie.
Nepal jest krajem, który stanowi mieszankę tych dwóch kultur i religii, bo jest wciśnięty pomiędzy dwa wielkie kraje: Indie i Chiny z Tybetem. Buddyzm i hinduizm przeplatają się tu ze sobą, ale w swoistym, nepalskim stylu - wzbogacone o uśmiech, spokój, ciepło Nepalczyków, a także ich dumę narodową. Często ludzie pytali nas, jak się czujemy w Nepalu i sami o sobie najczęściej mówili, że są narodem otwartym i pomocnym. I owszem, tacy są.
Kawałek Tybetu odnaleźliśmy także w… Delhi, gdzie odszukaliśmy maleńkie (zapomniane?) muzeum tybetańskie, które w swoich niewielkich zbiorach miało wyroby sztuki tybetańskiej oraz malowidła przedstawiające Buddę. Lał deszcz, a my do muzeum dotarliśmy po całonocnej podróży autobusem, bardzo zmęczeni i już wtedy przemoknięci. Strażnik i recepcjonistka przywitali nas serdecznie, Tomek - lekko chory - dostał gorącą herbatę, mogliśmy skorzystać z łazienki, zostawić plecaki na pół dnia, a potem polecili nam miejsce na dobry obiad. Wszystko to zrobili z uśmiechem i życzliwością, dopytując, czy chcielibyśmy czegoś jeszcze.
To nie miejsca robią wrażenie, lecz ludzie sprawiają, ze chce się wracać w dane miejsce. To muzeum było uzupełnieniem muzeum, które odwiedziliśmy w McLeod Ganj. Muzeum tybetańskie, znajdujące się tuż przy świątyni, prowadziło odwiedzających poprzez historię Tybetanczyków, zmuszonych do ucieczki ze swojego kraju z powodu inkorporacji Tybetu do Chin. Zniszczono świątynie i miejsca święte w imię rewolucji, która miała zapewnić Tybetowi “wolność religijną”. Chińczycy zabili i torturowali wiele osób, zabronili praktyk religijnych, a także zmusili rząd tybetański do ucieczki do Indii, właśnie do Gangchen Kyishong, pomiędzy Dharamshalą a MacLeod Ganj. W czasie naszego pobytu w tym miejscu odbywały się demonstracje o wolność dla Tybetu.
Please don`t comfort me giving the Nobel Peace Prize. Please help my people for their peace and rights - słowa z przemówienia Jego Świątobliwości Dalai Lamy, kiedy odbierał Pokojową Nagrodę Nobla. Tybet został zniszczony nie tylko pod kątem kulturowym i religijnym, ale także ekologicznym, gdyż wycięto setki hektarów lasów, co zaburzyło ekosystem. Zbudowano zapory wodne i elektrownie, które dostarczają energię do Chin, co jednocześnie burzy równowagę hydrologiczną Tybetu i powoduje powodzie. Wiele tysięcy Chińczyków zostało przesiedlonych na tereny tybetańskie, co znacznie obniżyło poziom życia i tak już ubogich ludzi w Tybecie.
Jest mi trudno zrozumieć, dlaczego niszczy się dziedzictwo nie tylko tej krainy i tego narodu, a także całego świata. Obecnie zostały złożone obietnice przez rząd chiński, że Tybet uzyska więcej wolności i poszanowania praw ludności, gdy Pekin będzie mógł zorganizować Olimpiadę w 2008 roku. Tybetańczycy odliczają dni do Olimpiady, ale wydaje się mało prawdopodobne, by Chiny dopełniły swej obietnicy.
Chorągiewki buddyjskie powiewały nad wieloma świątyniami, które odwiedziliśmy w czasie naszej podroży. W Sarnath posiedzieliśmy przez jakiś czas pod drzewem, gdzie Wielki Książę Siddhartha Gautama przekazał swoim uczniom swoje pierwsze kazanie. Właśnie stamtąd mam przed oczyma obraz małego chłopca w szatach buddyjskiego mnicha, który otwierał nam niewielką świątynię, ukrytą gdzieś pomiędzy odrapanymi budynkami Sarnath. Chłopiec w milczeniu oprowadził nas po kilku salach świątyni, a potem pożegnał w ukłonie: Namaste!
W Bodhgayi odwiedziliśmy wielką i piękną świątynię, Mahabodhi Temple, poświeconą Buddzie i wzniesioną w miejscu, gdzie Budda doznał oświecenia. Spacerując pod ogromnym drzewem, chłonęliśmy atmosferę tego miejsca, które było magiczne i skłaniało do medytacji. W obydwu tych miejscach odwiedziliśmy kilkanaście innych świątyń, z różnych krajów, gdzie wyznaje się buddyzm. Zabrakło w nich jednak tego szczególnego “czegoś” prawdziwego, co sprawia, ze miejsce uznaje się z święte. Zwłaszcza Lumbini, gdzie Budda się urodził, bardziej objawiło mi się jako miejsce “przemysłu świątynnego” niż miejsce kultu. Jedynie poza świątyniami można było przez moment poczuć atmosferę zadumy i wewnętrznej refleksji.
W Marpha, na trasie naszego trekkingu, też odwiedziliśmy buddyjską świątynię, pustą i tajemniczą, bo już się prawie ściemniło. W Muktnikath kolejną, którą tym razem stanowiła symbol jedności religijnej dla Nepalczyków. W Pokharze weszliśmy na górę za miastem, by stanąć u stóp World Peace Pagody, wzniesionej na znak pokoju i jedności religijnej przez buddystów.
W czasie trekkingu trafiliśmy też na miejsce, gdzie stało kilkanaście ułożonych z kamieni piramid, które buddyści budują na szczęście. Wokół nie było kolorowych napisów, nawet młynków modlitewnych, tylko te “kopczyki” i tasiemki zawiązane na jedynym w okolicy wyschniętym krzaku. Wokół same góry, żwirowa ścieżka i kamienie. To tam zatrzymaliśmy się na dłużej. Cisza, wiatr, spokój.
To miejsce było dla mnie święte.