Tam narodził się Budda - czyżby był w takim razie Nepalczykiem? To chyba dobrze, bo Nepalczycy zauroczyli nas swoim ciepłem, życzliwością i nieustającą dumą ze swojego kraju.
Do Lumbini dojechaliśmy - jak zwykle - rozlatującym się autobusem, w który wsiedliśmy bladym świtem w Pokharze. Niewielka mieścinka przywitała nas tłumem rikszarzy, którzy swym wyjątkowo natrętnym sposobem bycia przypomnieli, że granica Indii jest już bardzo, bardzo blisko. Znaleźliśmy dość obskurny pokoik w jednym z dwóch dostępnych holeli w miasteczku i ruszyliśmy na zwiedzanie świątyń buddyjskich, które zostały wybudowane na terenie ok 10km2.
Spędziliśmy tam kilka godzin spacerując polnymi dróżkami i odwiedzając kolejne świątynie zbudowane jako reprezentacja buddyzmu w różnych krajach: Chinach, Japonii, Indiach, Tajlandii, Nepalu itp… Niektóre z nich robiły zachwycały bogactwem ozdób, ciekawą architekturą albo klimatycznym wnętrzem. Inne natomiast jawiły się jako zbudowane pospiesznie nieciekawe budynki. Pomiędzy nimi… plac budowy, bo wieść niesie, że świątynie w Lumbini powstają szybciej, niż wyrecytowanie buddyjskiej mantry: om mani padme hum.
Zwiedzanie kontynuowaliśmy kolejnego dnia, z żelazną konsekwencją odwiedzając kolejne i kolejne świątynie - w sumie ponad 20 budynków. Jest to ciekawy obraz architektury buddyjskiej na świecie, choć w czasie naszej wielogodzinnej wędrówki nie znaleźliśmy niestety modlitewnego nastroju we ich wnętrzach.
Z Lumbini wyjechaliśmy dość szybko, tradycyjnie na dachu autobusu, skąd przyglądaliśmy się codziennym zajęciom ludzi mieszkających w okolicznych wioskach. Po opuszczeniu Lumbini żegnaliśmy się już z Nepalem. Ostatnie kilka kilometrów do granicy przejechaliśmy zatłoczonym do granic możliwości jeepem. Granica nepalsko-indyjska przywitała nas niewiarygodnym tłumem ludzi, kurzem, hałasem i chaosem… Wracaliśmy przecież do Indii - jakże intensywnych i barwnych po pobycie w Nepalu..